Są takie momenty, kiedy wszystko się w Tobie buntuje.
Kiedy już nie możesz dłużej udawać, że „jest okej”.
Nie dlatego, że świat się zawalił.
Tylko dlatego, że Ty się już nie mieścisz w tym, co było.
Bo prawda nie przychodzi z hukiem.
Ona przychodzi cicho.
Jak dreszcz.
Jak skurcz w żołądku, gdy znowu się zgodziłaś, choć w środku krzyczało „NIE”.
Jak to dziwne zmęczenie, które pojawia się, gdy jesteś z ludźmi, przy których nie możesz być sobą.
Nie chodzi o to, żeby robić rewolucję.
Nie chodzi o to, żeby nagle zrzucać wszystko i wszystkich.
Chodzi o to, żeby przestać siebie tłumić.
Żeby w końcu poczuć ulgę, że nie musisz już udawać.
Prawda nie rani.
Rani milczenie wobec siebie.
Rani to, że się uśmiechasz, gdy w środku pękasz.
Rani to, że codziennie odgrywasz rolę, która nikogo nie ratuje – a Ciebie powoli gasi.
Prawda uzdrawia.
Nie od razu.
Czasem przez ból.
Ale to nie jest ból zniszczenia.
To ból zrzucania masek, które i tak już dawno przestały Ci pasować.
Czasem boisz się prawdy, bo wiesz, że coś się zmieni.
Że nie będzie już odwrotu.
I masz rację.
Prawda zawsze coś zabiera.
Zabiera złudzenia.
Zabiera to, co udawane.
Zabiera relacje, które opierały się na Twoim milczeniu.
Ale na ich miejsce przychodzi coś innego:
Oddech.
Cisza.
Wolność, która nie krzyczy – ale nie znika, nawet gdy nikt jej nie widzi.
Prawda nie musi być krzykiem.
Czasem to jedno zdanie, które wypowiadasz sama do siebie:
„Nie chcę już tak.”
„To mnie boli.”
„Już wystarczy.”
I wtedy zaczyna się zmiana.
Nie spektakularna.
Ale realna.
Krok po kroku.
W stronę siebie.
To nie jest łatwa droga.
Bo prawda ma swoje konsekwencje.
Nie można jej wypowiedzieć, a potem udawać, że nic się nie stało.
Nie można jej odnieść do sklepu jak nietrafionego zakupu.
Ale można się w niej w końcu rozgościć.
I powiedzieć:
„To jestem ja.”
Bez tłumaczenia.
Bez wygładzania.
Bez przepraszania.
Nie wszyscy to zrozumieją.
Nie każdy zostanie przy Tobie.
Ale Ty — wreszcie zostaniesz przy sobie.