Nie wierzę w koniec.
Wierzę w przejścia.
W to, że kiedy ktoś odchodzi, nie znika, tylko zmienia formę obecności.
Z głosu w echo.
Z dłoni w ciepło wspomnienia.
Z obecności obok w obecność we mnie.
Każde odejście zostawia ślad.
Czasem delikatny jak oddech na szybie, czasem głęboki jak blizna, ale zawsze prawdziwy.
W dni takie jak ten, świat jakby sam zwalnia.
Zatrzymuje się między światłem a cieniem, między tym, co było, a tym, co wciąż jest.
Na chwilę zapominamy o pośpiechu, bo nagle czujemy, że to, co najważniejsze, nie mieści się w kalendarzu.
Nie chodzę na cmentarz po śmierć.
Chodzę po pamięć.
Po rozmowy, które trwają, nawet jeśli już nie ma odpowiedzi.
Po miłość, która przestała mieć ciało, ale wciąż ma głos.
Zapalane świece, dym kadzidła, ciepło zniczy, to nie dekoracja żałoby.
To język duszy.
Język, którym mówimy do tych, których już nie widać, ale wciąż się czuje.
Nie płoną znicze.
Płonie wdzięczność.
Za każde spotkanie, które coś w nas zostawiło.
Za każde „kocham” i każde „nie zdążyłem”.
Za każde „dziękuję”, którego nigdy nie wypowiedzieliśmy na głos.
Bo śmierć nie kończy relacji.
Ona tylko przesuwa je w inny wymiar.
Nie ma już rozmów przy stole, ale są rozmowy w myślach, które przychodzą niespodziewanie w zapachu, w dźwięku, w kolorze nieba.
Nie ma już dotyku dłoni, ale jest dotyk wspomnienia, który przychodzi wtedy, gdy najbardziej go potrzebujesz.
Czasem czuję ich bardzo wyraźnie.
Nie „tam”.
Tu.
W delikatnym poruszeniu powietrza, w ciszy, która nie jest pusta, tylko pełna obecności.
W myśli, która pojawia się nagle i brzmi jak głos, który znałam od zawsze.
Nie wierzę, że odeszli.
Wierzę, że patrzą spokojniej, łagodniej, z miejsca, gdzie nie ma już bólu, winy ani pośpiechu.
Z miejsca, gdzie każda prawda jest prosta, a każda miłość, wystarczająca.
Czasem mam wrażenie, że ci, którzy odeszli, uczą nas najważniejszej lekcji:
że życie jest krótkie, ale miłość jest dłuższa od wszystkiego.
Że nie trzeba mieć kontaktu, by czuć więź.
Że nie trzeba słów, by rozumieć.
Że obecność to coś więcej niż bycie obok.
To właśnie o tym są te dni.
Nie o żalu, nie o pustych rytuałach, nie o tęsknocie, która ciągnie w dół.
Ale o tym, żeby przypomnieć sobie, że wciąż jesteśmy połączeni, przez serce, przez pamięć, przez miłość.
Dziś zapalam światło.
Nie z żalu.
Z wdzięczności.
Za nich.
Za siebie.
Za to, że mogłam kochać i za to, że wciąż potrafię.
Bo kiedy gasną świece, światło zostaje.
Nie ma końca dla miłości, która była prawdziwa.
Ona tylko zmienia miejsce, z którego świeci